O nartach i skąpcu
Gdy nadchodzi zima, trzeba coś zrobić z tym śniegiem. Rezerwujesz więc miejscówkę, załatwiasz urlop i zapakowany tak, jakby wycieczka miała trwać tyle, co noc polarna, jedziesz na ferie.
A za siedmioma górami, które pokonując widzisz swój tylny zderzak, okazuje się, że śniegu nie ma. Albo pada deszcz. Ale my, dojechawszy w góry, odetchnęliśmy. Wydawało mi się, że wszyscy.
Ponieważ w nocy popadało, zaczynam od radosnego odśnieżania. Podstawiam auto pod stok; takich sprytnych ojców jest więcej, parking pęka w szwach. Śniadanie i schodzimy pieszo z dużej górki, gdzie nasze lokum.
- Kaski, rękawiczki, gogle – wszystko w bagażniku?
Oczywiście, że tak! Jest tak dużo śniegu, że niektórzy nawet szusują w dół po chodniku. Przy aucie wciskam dzieci w buciory, sapiąc i puchnąc. Gotowi?
- Tata, moje rękawiczki są mokre.
Okej, daję Olkowi moje. Ja sobie pobiegnę do pokoju, a oni niech już jeżdżą. Wracam, rozgrzałem się, dla nóg to dobrze. Znowu sapię i wciskam, teraz własne buciory. Idę na stok.
- A ty czego nie jeździsz?
- Siku…
Człapiemy do baru. Kolejka do toalety damskiej dłuższa niż na wyciąg. Męska pusta. Bunia się wstydzi, ale zapewniam, że takiego Robocopa na straży, w narciarskim rynsztunku, nikt nie pokona. Staję pod drzwiami i marzę o letnich upałach, będzie mi chłodniej. Wreszcie Bunia macha z wyciągu. Jadą z koleżanką. A ja w najeżonym stogu nart szukam swoich. I biegnę na wielką górę do Kuby i Olka. Telefon:
- Wujku, bo wjechałyśmy z Marysią, ale przewróciła się i ona chce najpierw z tobą pozjeżdżać.
Radość dzieci jest najważniejsza. Wracam. Ujarzmiamy Marysiową niepewność i oswajamy się z wyciągiem kanapowym. Potem herbatka i związane z nią siku i kolejka. Namawiam Olka, aby pozjeżdżał z Marysią, a ja dołączę do Kuby. I znów telefon:
- Wracajcie już.
- Ale…
- Co „ale”? Dzieci mi piszą, że już zmęczone. Potem chcą iść na basen, a ty każesz im jeździć! Spocone, zmarzły. Niech mi tylko zachorują.
Moje kolejne „ale”, że przecież bielizna termoaktywna, że się ruszamy, że herbata i to nawet gorąca, niknie w gwarze setek innych narciarzy, którzy na pewno nabawią się zapalenia płuc. Patrzę spode łba na małych konfidentów ze słodkimi minami. Moje wkurzenie nie pozwala im okazywać radości wprost. Na obiedzie pytam Kubę:
- Jak się jeździło?
- Super. Prawie nie ma ludzi, kolejka jedzie cztery minuty, długa trasa, świeżo ratrakowali.
Czy Was też zawsze omija to, co najlepsze? Pytam z nadzieją:
- Idziesz na wieczór?
- Daj mu spokój! – wtrąca się małżona. – Wszystkich byś wykończył!
A Kuba niezmącony:
- W kolejce do wyciągu stoi taki facet i mówi do żony i dzieci: „kupiłem całodniowe, więc mata teraz wyjeździć do końca”.
- Normalnie typowy polski ojciec – wzdycha Olek, wykończony. Ledwo się rusza po dokładkach frytek i deserze.
- Jaki Janusz! – cieszy się Ewcia.
- Zupełnie jak nasz tata – dodaje Bunia ze zdrowymi, czerwonymi polikami.
Moje też są czerwone, tylko taką bardziej nerwową barwą, gdy samotnie idę w śnieżną noc. Nie daruję. Minus piętnaście, wieje tak, że rozbujana gondola o centymetry mija kolejne słupy, ale karnet ma być wyjeżdżony!