O językach obcych. Unluko.
– Że co? Jakie luko? Mów normalnie! – Zaczynam się denerwować, bo nastoletni syn zamiast skruchy wydaje z siebie onomatopeję. – Ty chcesz mnie obrazić, tak?
Nadciąga do kuchni żona z odsieczą, niezdecydowana jeszcze, którego ma bronić.
– Widziałaś te stopnie? – Macham kartką z ocenami na półrocze, otrzymaną na wywiadówce w liceum – Jeszcze rozumiem: matma. Ale przedmioty, gdzie trzeba się po prostu przyłożyć, albo języki obce, które możemy mu wytłumaczyć?
Żona z pobłażaniem patrzy na syna, dla mnie zostawia politowanie. W przedmiotach ścisłych nasza rodzina konsekwentnie trzyma się ścisłego końca, Noble nam nie grożą. Może gdyby dawali za osiągnięcia w FIF-ę albo Minecrafta.
– Lakaaka – drze się młodszy wywijając joystickiem przed telewizorem. Był wybitnym znawcą tabliczki mnożenia, opanowanej już w pierwszej klasie, po czym odkrył Fortnite’a i tam płynnie przerzucił swoje zainteresowanie. A właśnie ustrzelił przedostatniego wroga, i ze stuosobowej grupy zostało ich dwóch.
– To jest nieźle spocony kolo. – Młodszy wciąż w swoim świecie, chyba mówi o przeciwniku w grze. Bo raczej nie o starszym, nadmiernie wyluzowanym bracie, z którego potu, ani miną przestraszną, ani darciem szat, wydobyć nie mogę.
– Zobacz sama. – Podaję żoninej odsieczy argument za połączeniem sił w rodzicielskim ataku. Mój aliant zerka na semestralne oceny, wzdycha ciężko, więc czas na przypieczętowanie sojuszu. – I wiesz co on ma do powiedzenia?
– Unluko…
– Słyszysz? – Moja ojcowska misja skończona, przesłuchiwany sam się przyznał do zarzucanych mu zbrodni przeciw własnej edukacji, w postaci totalnego lekceważenia. – Po jakiemu ty tak do mnie mówisz?
– Po meksykańsku. – Wciąż zadowolony z siebie, i przygotowanego w trakcie naszej przemiłej konwersacji z 1001 drobiazgów posiłku, narzuca nań kroplę sosu i odwraca się z talerzem w ręku. – Mogę już zjeść?
Nadymam się z oburzenia, a gdy mój sojusznik zamiast zaatakować z flanki, wpada w zachwyt nad sałatkowym wyczynem nastolatka, osamotniony w walce rzucam ostatkiem sił:
– Nie ma takiego języka!
– Bo to amerykański meksykański.
Wołałbym, żeby Kuba brylował w brytyjskim angielskim. Nasza przyszłość lingwistyczna zostawia z wręczoną, niby łapówka za wykroczenie, kolacją.
– Wkręca cię. – Żona pierwsza rzuca się na delikatnie roztopiony serek pleśniowy, w otoczeniu żurawiny, ziaren słonecznika i zielonych składników roślinnych. – Daj mu już spokój. Po tych zdalnych cała klasa ma problem z opanowaniem materiału. Po za tym stara się i inne oceny są niezłe.
– Tylko dlaczego wygląda jakby w ogóle się nie przejmował?
– A co, ma powiedzieć „tatusiu, tak bardzo mi przykro, że cię zawiodłem, proszę zabierz mi komórkę i odepnij neta”?
– Brzmi całkiem rozsądnie – mruczę i skupiam całą swoją wyobraźnię, aby to przywołać. Nadaremnie – mam za mało grafiki na takie cuda. Ale dźwięczy jak echo „unluko”.
– To „unlucky” – wyjaśnia żona, i widząc moją wyciągniętą minę przeżuwacza pyta: – I czego nie rozumiesz?
W telewizorze umilkły odgłosy strzelanki, zamiast tego Olek rozpoczyna lamentację, a wygląda, że i łzy uruchomi joystickiem.
– O co chodzi? Masz drugie miejsce, to chyba nieźle?
– Wygrałbym, tylko jakiś bot mnie skolapsował…
Marysia na razie nie uruchamia zdolności do języków z grupy ugrofińskich.
PS Napisany kilka miesięcy temu tekst Kuba przeczytał i rzecze:
– Używanie nieaktualnego żargonu jest mega confused, albo i budzi żenadę.
No i mnie, własny syn, także skolapsował.