Z ojcostwem jest jak z żaglami
Jestem żeglarzem amatorem. „Amator” to piękne słowo, oznacza kogoś zajmującego się czymś nie z profesji, ale z miłości, z zainteresowaniem i przyjemnością. Prawdziwy amator podchodzi do obiektu swego zainteresowania z miłością a ta nie może mieć nic wspólnego z bylejakością, partactwem, czyli amatorszczyzną. Moja pasja pozwoliła mi odkryć i realizować powołanie do bycia ojcem.
Moja żona Iwona rozumie, że żagle są dla mnie ważne i dużo mi w życiu dały. Dzięki nim nabyłem dyscypliny, doszlifowałem zdrowy upór w dążeniu do celu i spokorniałem – bo doświadczam własnej słabości w obliczu potęgi natury. Ale to był długi proces, nie uformowałem się jako mężczyzna z chwilą odbicia od brzegu. Ten proces, zresztą, wciąż trwa. Żagle to był dobry początek. Jednak tym, co naprawdę uczyniło mnie mężczyzną, prawdziwym wilkiem morskim, było ojcostwo.
Iwona przepadała za dziećmi, a mi się do nich nie spieszyło. A potem była pierwsza ciąża. No to skoro już mam być ojcem, muszę się do tego porządnie zabrać. Zacząłem od remontu w mieszkaniu, aby mój syn (no bo przecież to musi być syn, na pewno syn) miał piękne miejsce na ziemi. Już planowałem, jak będę zabierać go na Mazury, jak zaszczepię w nim umiłowanie do żagli. W połowie czwartego miesiąca Iwona obudziła się w kałuży krwi. Straciliśmy nasze pierwsze dziecko. I tak jak na początku małżeństwa bycie rodzicem nie porywało mnie, tak teraz poczułem, że bycie ojcem jest istotą mego życia. Ale my właśnie straciliśmy nasze dziecko. Potem przechodziliśmy przez to jeszcze dwa razy. Sześć lat naszego małżeństwa było pełne bólu po stracie dzieci. Nawet nie mogliśmy ich zobaczyć, przytulić. Byliśmy załamani. Iwona zamartwiała się, czuła ogromną tęsknotę za utraconymi dziećmi. A ja? Ja czułem się niepotrzebny, nie umiałem pocieszyć żony, nie umiałem jej pomóc i – co jeszcze gorsze – czułem się niegodny bycia ojcem. Moje ojcostwo widziałem jako najgorszego sortu amatorszczyznę – ja, pełen werwy i zapału, zawsze dążący do celu, świetny organizator oskarżałem teraz siebie, że nie umiem zadbać o rodzinę, nie potrafię szczęśliwie doprowadzić dzieci do portu, jakim jest poród. Chodziliśmy do lekarzy, ale i oni byli bezradni. Moje dzieci nie mogły się urodzić a ja utwierdzałem się w przekonaniu, że pewnie nie nadaję się na bycie czyimś tatą. Traciłem coraz bardziej wiarę w siebie.
I wtedy, na 32. urodziny, moja siostra podarowała mi kubek, na którym był narysowany szkuner otoczony takim napisem: „Nieważne, skąd i jak wieje wiatr. Ważne, jak ustawisz żagle”. Wstrząsnęło to mną. Mam przecież patent jachtowego sternika morskiego. Wiedziałem, co to znaczy mocować się z wiatrem. Przypomniały mi się pierwsze chwile pod żaglami. Na początku kompletnie nie wiedziałem, co do czego i jak poradzić sobie na żaglówce podczas gwałtownych podmuchów wiatru, co dopiero podczas sztormu. A przecież potem się tego nauczyłem.
A może by tak wiadomości z żeglarstwa przełożyć jakoś na moje życie rodzinne? Przede wszystkim postanowiłem zwinąć żagle podczas tego sztormu, jaki przechodziliśmy w naszym życiu małżeńskim i zadbać o wyrzucenie z naszego pokładu paniki, czyli zatroszczyć się o spokój – własny i żony. Zaproponowałem, żebyśmy odpoczęli od ciągłych starań o dziecko i zajęli się naprawieniem naszych relacji, nadszarpniętych stresem i wzajemnymi oczekiwaniami. Wzięliśmy urlopy i wyruszyliśmy na rekolekcje dla małżeństw. Tam dowiedzieliśmy się o istnieniu naprotechnologii. Złapałem wiatr w żagle.
Obok mnie przy laptopie stoi kubek od siostry. Już popękany, w dwóch miejscach sklejony. W pokoju obok śpią Wiktor i Kacper. Starszy już trzy razy był na turnusach żeglarskich. Młodszego puściliśmy w tym roku po raz pierwszy. Czasem bardzo się o nich martwię, boję się, że coś im się stanie – wciąż powraca poczucie straty. Ale zaraz zwijam żagle i nie pozwalam, by strach był siłą napędową mego ojcostwa. Czekam, aż ten szkwał przejdzie i szukam lepszych wiatrów, które zawiodą mnie na spokojne wody.
Na tych wakacjach miałem taką przygodę z Wiktorem. Gdy pokazywałem mu, na czym polega dryfowanie, byłem tak skupiony na pilnowaniu wszystkiego, że zapomniałem o ciągłym przypominaniu o zasadach bezpieczeństwa. W pewnym momencie syn się potknął i o mało nie wypadł za burtę. Zobaczył moją minę i spokojnie powiedział: „No weź, tato, przecież znam zasady. Nie musisz się już o mnie tak martwić, nie jestem mały! Przypinałem szelki jak należy.” Jeszcze podczas poprzedniego rejsu zdarzało się, że syn zapominał o tym, by dobrze się przypiąć. Teraz uśmiechnąłem się z ulgą na jego słowa. „No tak, już nie jesteś mały”. „Ale wiesz, tato, na Kacpra to lepiej ja będę jeszcze patrzył. I tobie też radzę. Z tymi maluchami to wiesz, jak jest.” Wiem. I wiem też, że nie mogę być ojcem strachajłą, który będzie swoją paniką zabijał radość życia własnych dzieci. Muszę pozwolić im rozwijać żagle, to moje zadanie na tę wachtę, jaką jest ojcostwo.