„Twardziele… na niedzielę!” - przygoda Taty & Syna

brak ocen dla tego artykułu
średnia ocena: 5.0- liczba głosów: 5

Nasza wyprawa rozpoczęła się w Hołownie, w samym centrum krainy rumianku. Rozkładamy się na pierwszy obóz na polanie – placu po dawnej cerkwi, obok ośrodka turystyki regionalnej. Od razu czekają nas atrakcje – w ośrodku serdecznie przyjmują nas garncarze, pod których okiem tworzymy pierwsze miski i filiżanki. Wieczorem siadamy przy ognisku i przedstawiamy nasze drużyny złożone z ojców i synów. W powietrzu czuć ducha oczekiwania na wspaniałą przygodę.

W ośrodku czeka prawdziwe wiejskie spa – sauna w drewnianej chatce, opalana drewnem. Gdy dzieciaki zasnęły, wielu ojców skorzystało z tej atrakcji, dzięki której powoli odrzuciliśmy pośpiech codzienności i poczuliśmy smak wypoczynku. Zbieramy siły. Przydadzą się na pewno na następne dni. 

Przygoda kajakowa rozpoczyna się w Różance koło Włodawy. Gdy stajemy nad brzegiem Bugu, dopada nas chwila zastanowienia. Mamy przed sobą szeroką, wartko płynącą rzekę. Czy jest bezpieczna dla naszych dzieci? My, ojcowie, mamy sprawić, by taka była – pomimo wirów, głębin i wystających konarów.

Już pierwsze chwile na wodzie pokazują, że Bug to nie spokojne jeziorko, ale żywa rzeka, nie ma przeproś. Nie da się po prostu płynąć z prądem, trzeba zaangażować mięśnie i rozum.

Po pewnym czasie przybijamy do brzegu w Pawlukach, do rozległej plaży, opanowanej przez pasące się krowy. Ochotnicy wybierają się do pobliskiego gospodarstwa i wracają ze świeżym, wiejskim mlekiem. Nasi synowie bawią się w piasku na brzegu Bugu, pod czujnym okiem ojców. Ostrożnie oswajamy się z rzeką, nagrzaną w ostatnich, niezwykle upalnych dniach.

Płyniemy dalej, zapewne pod dyskretnym acz życzliwym okiem Straży Granicznej. Bug jest rzeką graniczną, do połowy nurtu Polska, od połowy Białoruś. Coś nas ciągnie przekornie, by płynąć prawą stroną, może to nasze samochodowe przyzwyczajenie do ruchu prawostronnego? W każdym razie, im dłużej płynęliśmy rzeką, tym bardziej napełniało nas przeświadczenie, że nie jest ona ani polska, ani białoruska. Należy do dzikiej przyrody, która nas gości. Obserwujemy ciekawskie ważki przysiadające na kajakach, łabędzie i dzikie kaczki. Z rzadka słychać nagłe chlapnięcie wody – to bobry chowają się w nurcie. Na brzegach mnóstwo ściętych przez nie drzew.

Noc spędzamy nad brzegiem Bugu w Kuzawce. Nasz biwak leży blisko zapomnianej wiejskiej remizy. Kryje się tam prawdziwy skarb – kran z czystą, zimną wodą, który zastępuje nam wygodne domowe łazienki. Nasze obozowisko szybko wyrasta na polanie, chłopaki okupują huśtawkę z liny przewieszonej przez gałąź drzewa. Synowie dokazują do zmierzchu, jednak trudy upalnego dnia powodują, że kolejni malcy znikają w namiotach. W końcu wokół ogniska zostajemy tylko my – ojcowie. Jest czas na podzielenie się refleksjami i wysłuchanie opowieści trenera.

Poranek zaczynamy śniadaniem oraz wspólnymi animacjami, podczas których lepiej poznajemy siebie. Synowie przygotowują ojców do kolejnego dnia spływu, trzeba rozmasować zmęczone ojcowskie plecy… Na spływie to głównie my, ojcowie, trzymamy w rękach wiosła, natomiast nasi synowie spędzają czas przede wszystkim na poznawaniu tego niecodziennego świata.

Nikt nie liczył, ile zakrętów rzeki trzeba było pokonać, by dopłynąć do Sławatycz (gdzie spotkaliśmy patrol pograniczników i stado koników polskich) oraz do Jabłecznej – miejsca kolejnego noclegu. Tu witają nas gościnnie zakonnicy prawosławni z klasztoru św. Onufrego. Jeden z braci oprowadził nas po klasztorze i cerkwi. Zadziwiające, jak wiele nas łączy – prawosławnych i katolików.

O poranku szykujemy się na ostatni dzień spływu. Po Mszy w pobliskim kościele i porannych animacjach następuje próba sił. Czy dzieci są silniejsze od dorosłych? Okazuje się, że nasze kilkuletnie brzdące, działając w grupie, były w stanie pokonać wielu z nas, stających osobno do przeciągania liny.

Ostatnie kilometry spływu przed nami. Szukamy jeszcze dogodnego miejsca do ostatniej kąpieli. Woda jest bardzo ciepła i czysta, a dno piaszczyste i bezpieczne. Nie chce się płynąć dalej, bo atmosfera wyborna, ale przecież za kilka zakrętów już koniec wyprawy.

Z daleka widać wieże sanktuarium w Kodniu. To tu wychodzimy na brzeg i oddajemy kajaki. Wyprawa była stanowczo za krótka. Przecież ledwo co zdążyliśmy się poznać i oswoić z żywiołem...

Spływ kończymy uroczystym rozdaniem certyfikatów i pasowaniem na kajakarza. Oprócz wspomnień nasi synowie zabierają ze sobą zawołanie: „Twardziele… na niedzielę!”.

Relacja Kamila Więcka i jego syna Franka, uczestników spływu kajakowego Bugiem

Oceń ten artykuł:
brak ocen dla tego artykułu
średnia ocena: 5.0- liczba głosów: 5
Wesprzyj Tato.Net
Przekaż 1,5% podatku