Być sobą wobec dzieci
Mój syn ma dziś dwadzieścia lat a córki siedem i cztery. Nad wyraz dokładnie czuję różnicę w wychowywaniu swoich dzieci. Teraz mogę już mówić o tym, jak „dojrzewa ojciec”.
Chłopak miał swoje przywileje. Wychuchanemu zdejmowane były z życiowej drogi możliwie wszystkie przeszkody. Nadto mój ówczesny autokratyzm i egoizm realizowały się swobodnie i nieskrępowanie. Z biegiem lat zrozumiałem, że to mój wpływ, a nie geny mogły być przyczyną jego obecnych życiowych problemów. Im bardziej sobie to uświadamiam, tym mocniej dokładam dzisiaj starań, by nie stracić kontaktu z dorosłym już synem. W imię zachowania łączności z nim, zmniejszyłem wobec niego swoje wymagania. Więcej Nasz kontakt staje się coraz lepszy. Właśnie dziś, kiedy tematów do rozmowy jest niewiele. Dojrzewając i starzejąc się równocześnie, nauczyłem się go słuchać, spokojnie opiniować, mówić, co myślę i zatrzymywać w rozmowie tuż przed ostatecznym potępieniem hip-hopu, krwawych gier, kontaktów z podejrzanymi typami. Dzisiaj wiem dobrze, że to, jakim jest człowiekiem, rozstrzygnęło się dawno temu, kiedy miał tyle lat, ile mają teraz jego siostry. Dlatego właśnie mój stosunek do córek jest inny. Staram się nie skrzywdzić ich w taki sposób, jaki, być może, skrzywdziłem jego.
Bałem się przyjścia córek na świat. Mieć dziecko w wieku dwudziestu kilku lat to niejako „normalne”, a ojcostwo tak późne, jak moje, to prawdziwe wyzwanie. Jestem wszak mentalnie niemal dziadkiem. Jednak obserwując dorastającego syna zdałem sobie sprawę z podstawowej rzeczy — nasze dzieci są jak glina, a my jak kamień, który nań z góry spada.
Nie przenoszę więc swojego codziennego pośpiechu na ich dziecięce wieczne „teraz”. Wierzę głęboko, że najbardziej ze wszystkiego potrzebują mojego czasu i uwagi, a potrzeba ta jest dla mnie absolutnym imperatywem. Dlatego zasady podziału ojcowskiego czasu ustalamy wspólnie („teraz pracuję, a za godzinę usiądziemy i porysujemy”). A one, potraktowane tak poważnie, godzą się na narzucane im ograniczenia („no dobra, ale wolimy mokrymi farbkami”).
Córki stały się dla mnie źródłem spokoju i siły. W najgorszym stresie w bezsenną noc wtulam nos w ich włosy, a ich zapach odsuwa wszystkie problemy na bezpieczną odległość, jakbym odwrócił nagle lornetkę w patrzeniu na swoje problemy. Czuję, że trochę od nich nauczyłem się swojego ojcostwa. I chcę być z nimi jak najdłużej. Razem z nimi pływam kajakiem w każde wakacje, chodzę po górach, odpoczywam. Rozmawiamy o tym, co widać dookoła, kroimy razem chleb i pijemy wodę z jednej butelki.
Mama troszczy się o wybór szkoły, o zajęcia, na które należy zapisać maluchy. Czyni to w imię lepszego angielskiego akcentu, w imię poszukiwania talentu, w imię zdrowia i gracji. Dla mnie najważniejsza jest wspólna aktywność w domu, zabawa, a nade wszystko twórczość (na dowolnym poziomie artystycznym). Niech to będzie nawet szorowanie podłogi, naprawa szafki czy wspólne mycie garnków. Nie tyle wspólne patrzenie w ekran, dziś nieuniknione, co przyglądanie się zmieniającemu się życiu, naturze, ludziom. One czekają, żebym to ja opowiedział im o tym, jak widzę świat, jak go oceniam. To są moje dzieci i moja opowieść będzie tym czymś, wobec czego przyjdzie im się wkrótce opowiedzieć. One chcą tego ode mnie. Do taty kierowane są pierwsze pytania, na najtrudniejsze kwestie („czy Pan Jezus nie żałował, że go ukrzyżowali?”). To normalne, że idą z tym do mnie. Jesteśmy ze sobą związani nie tylko więzami krwi, magicznym zapachem włosów czy odpowiedzialnością. Kształtujemy się wobec siebie!
I zrozumiałem dopiero teraz, że w domu niczego się nie da ukryć — w powietrzu, nawet bez słów, można wszystko wywąchać małym noskiem. Zdradza Cię ton głosu, szarpnięcie ubrania czy sposób, w jaki zamykasz drzwi.
Zastanawiam się, jaki ojciec byłby dla nich najlepszy i staram się uwewnętrznić tę postać. A jeśli nie wychodzi, to biorę na kolana, przepraszam i mówię, dlaczego zachowałem się nie tak, jak trzeba. Obiecuję, że „będę się starał”. Naturalna miłość nie wyklucza wymagań i konsekwencji — choć jakże to trudne.
Nie mówię więc, że „jestem zmęczony”. Cóż z tego? Wszak wszyscy są zmęczeni. Opowiadam powoli, z detalami, kto i czym mi dziś zawracał głowę, jak wyglądał, jakie miał buty i jaką czapkę. Realizm problemów tatusia zawsze uwiarygodni przytoczony szczegół, który staje się bajką w bajkowej świadomości moich córek. Kiedyś, wobec syna, tego właśnie nie umiałem. Nie umiałem opowiadać w ten sposób i skupić się na nim tak absolutnie, jak potrafię skupić się na córkach nawet w swoim najgorszym „skonaniu po robocie”, kiedy przybiegają rozświergotane i wtulają nie bacząc na nic.
Być sobą wobec dzieci — brzmi jakże prosto. Ułożyć swoje życie w zgodzie ze sobą (na ile się da), a potem nie wstydzić się siebie, jakim się jest w spotkaniu z dziećmi. Kimkolwiek jestem, jestem ich ojcem i tego nie zmienimy. Z powietrzem, którym wspólnie oddychamy i tak przejmą ode mnie całe moje dobro i zło. Dojrzałość ojca polega na pogodzeniu się z nieuniknionym wzajemnym kształtowaniem się z dziećmi i przyjęciem pełnej odpowiedzialności za to oddziaływanie. Nie wstydzę się okazywać swoich uczuć, pogodziłem się z porażkami w walce z moimi wadami. Dojrzałość to większa świadomość siebie i narastający z wiekiem lęk przed śmiercią, który pozłaca każdą chwilę spędzoną z dziećmi.
Wobec narastającej bezwzględności i brutalności świata, troska o dzieci zdominowała inne sfery moich powinności. Nie mając szans na uchronienie ich od dotyku zła, mogę próbować stać się dla nich ucieczką i schronieniem. Zrozumiałem, jak ważne jest dla rodziców i dzieci, żeby mówić i słuchać się nawzajem! A zwłaszcza słuchać. Bo nawet kiedy zdarzy mi się w utrapieniach ducha stracić wiarę w sens życia czy świata, dzieci pozostają zawsze sensem poza dyskusją. A ich głos skierowany w moją stronę może być jedynym ratunkiem.
Tekst jest przedrukiem artykułu Zbigniewa Paska zamieszczonego w miesięczniku "List" 12/2004.