Skończyło się rumakowanie…

Na pierwsze dziecko czekaliśmy świadomie 5 lat, aby żona mogła ukończyć studia. Przez ten czas uczyliśmy się bycia razem, aktywnie angażowaliśmy w edukację, pracę i życie studenckie. Choć małżeństwo to poważna sprawa, jednak w pewnym sensie czasy te były dość beztroskie. Gdy poczęła się nasza pierwsza córka, sytuacja stała się już o wiele, wiele poważniejsza...  

Ze względu na schorzenie zwane „zatruciem ciążowym”, dziecko rozwijało się inaczej i było spore zagrożenie, że może się urodzić w gorszym stanie fizycznym. Dlatego potrzebny był stały monitoring medyczny i finalnie poród operacyjny („cesarskie cięcie”). Wszystko przebiegło na szczęście pomyślnie. Mimo, że córka jakiś czas musiała przebywać w inkubatorze, to urodziła się zdrowa choć nie należała z pewnością do „mocno wypasionych” niemowląt (co oczywiście tylko dodawało jej urody ).  

Jednak nie na aspektach fizycznych chciałbym się skupiać. Wspomnienie, które chcę przywołać zaliczam do jednych z fundamentalnych w moim życiu. Chodzi o chwilę w której po raz pierwszy wziąłem w ramiona swoje własne dziecko. Tak się złożyło, że uczyniłem to jeszcze przed mamą ze względu na jej stan pooperacyjny. Spojrzałem w oczy CUDOWI ŻYCIA i stało się coś przedziwnego. Nie wszystkie uczucia muszę opisywać, bo z pewnością większość ojców doświadczyło tego samego. Nazywamy to „miłością od pierwszego wejrzenia”. Miłością do kruchej istoty, która od tego właśnie momentu… no właśnie i tu mamy clou sprawy: całkowicie zależy od nas! Ta wspaniała malutka osoba w sensie dosłownym i przenośnym spoczywa w moich rękach. I ta właśnie myśl przeszyła mnie jak pocisk.  

Wróciłem do domu oddychając z ulgą, że wszystko przebiegło pomyślnie. Jednak myśl pulsowała nadal: „skończyło się rumakowanie!” Hm. Tak gwoli ścisłości to nie jestem pewien, czy w ten sposób nazywałem wówczas ten stan ducha, bo cytat z filmu Schrek nie był chyba jeszcze wyprodukowany Ale sens był mniej więcej ten sam. Postrzegałem to w formie obrazu równi pochyłej po której zjeżdżam w dół z malutką dziewczynką w ramionach zostawiając za sobą… beztroskę młodości.  

Dotarło do mnie, że jestem odpowiedzialny za czyjeś życie. Pierwszy raz! Z jednej strony było to uczucie przerażające a z drugiej fascynujące. Dosłownie w jednym momencie skończył się jakiś etap życia a rozpoczął drugi. Mimo, że przecież byłem świadomy, iż córcia rozwija się „pod sercem” mamy już 9 miesięcy, jednak dopiero teraz jak ów niewierny Tomasz mogłem dotknąć i zobaczyć. I uwierzyć!  

A życie miało mi wkrótce kazać zdać egzamin tej nowo odkrytej dorosłości. Przez dwa kolejne lata nie mieliśmy ani jednej nocy przespanej! 7 lekarzy, każdy orzekał inne przyczyny częstego wybudzania się i płaczu dziecka. A co najciekawsze, córka w trakcie badania najczęściej spała na całego. Ale niech no doktor opuścił mieszkanie - zaczynała się gehenna. Doszło do tego, że bardzo zacząłem uwielbiać swoją pracę nauczyciela, gdzie w jednym czy drugim okienku międzylekcyjny udawało się zmrużyć oko (dobrze, że nie w trakcie zajęć!). Dziś wspominam te czasy z łezką rozrzewnienia, ale wówczas czułem, że jest to moja pierwsza lekcja prawdziwej dorosłości. Jak ją zaliczyłem? Powiem szczerze, że chyba średnio. Na szczęście żona była prymusem!  

W kolejnych latach przyszło mi odkryć mądrość pewnego przysłowia, z którym w młodości nigdy się nie zgadzałem: „małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci…” wszyscy wiemy jaki jest ciąg dalszy ale zamieńmy to na bardziej optymistyczne „… duże dzieci – duże wyzwania” . Moje dwie piękne i zdolne córki od początku były dumą swoich rodziców. Rozwijały się zdrowo i odnotowywały duże postępy w edukacji. Ale z pewnością rodzicielska odpowiedzialność ani na moment nie zwolniła tempa. Każda nowa przestrzeń pojawiająca się w życiu dziecka to nowe wyzwanie. Relacje z rówieśnikami, adaptacja w przedszkolu, w kolejnych szkołach, rozwój pasji i talentów, pierwsze uczucia, pierwsze wyjazdy i samodzielne wyjścia z domu itd.  

W miarę dorastania dzieci rozumiałem, że muszę uczyć się coraz roztropniejszego wyrażania ojcowskiej odpowiedzialności. Z coraz większym umiarem, taktem i dyskrecją okazywać troskę, aby nie niszczyć rosnącej autonomii dzieci we współdecydowaniu o swoim losie. Nie wyręczać lecz wspierać. Obrazek niemowlaka, który „znajduje się całkowicie w moich rękach” musi blaknąć w miarę jak dzieciak dorasta. I w końcu staje się dorosły… tak to szybko mija. W pewnym momencie kluczowym wyzwaniem staje się… odpuścić. Zaakceptować, że dzieło dalej musi toczyć się samo.  

Jak to pięknie wyraża jedna z mądrości, jaką usłyszałem w Tato.net – nasze dzieci stają się w pewnym momencie „zawodnikami” rozgrywającymi mecz życia, a rodzic – jako ich „trener” - musi pozostać poza linią boiska. Może udzielać rad gdy zawodnicy podbiegną, może wspierać i zagrzewać do boju, przypominać wspólnie przyjęte strategie i założenia. Ale sama rozgrywka już nie należy do niego. Czy będziemy potrafić ten moment dostrzec i uszanować, gdy przyjdzie pora? Tak się składa, że sam jestem na takim właśnie etapie… Gdy mi się uda go przejść – z pewnością się podzielę!  

Odpowiedzialne ojcostwo to prawdopodobnie najważniejsza i najdłuższa podróż w życiu mężczyzny. Zaczyna się od wzięcia pierwszego niemowlaka w ramiona i nie kończy nawet wzięciem w ramiona własnego wnuka. Rumakowanie skończyło się nieodwołalnie a trwa realne, dorosłe życie. Ta podróż będzie nas zapewne nieraz zaskakiwać i twórczo choć może nieraz boleśnie zmieniać.  

Spójrz w lustro: odkąd urodziło się Twoje pierwsze dziecko nie jesteś już tym samym człowiekiem! 

 

Wesprzyj Tato.Net
Przekaż 1,5% podatku